Wszechpotężna, bo niczym nieuświadomiona nicość, a może raczej natchniona boską mocą fala, niosła ciało rozbitka, by wreszcie wyrzucić je na nieznany dotąd brzeg. Harun ani drgnął. Nie poczuł, że przygarnął go stały ląd i nie spostrzegł także jak po niebie rozsypały się gwiazdy. Gdyby mógł, zobaczyłby pewnie cienką kosę księżyca i wstążki spadających meteorów, gdyby mógł usłyszałby jak ciszę parnej nocy przerywa nowy dzień. Leżał bezwiednie nie zdając sobie sprawy z upływającego czasu, nie dbając o przyodzienie, ani o chłopięce wysmagane wiatrem ciało. Przpływ zbierał kosmyki włosów i rozrzucał je niedbale zasłaniając młodemu twarz. Stał się częścią tej linii, która oddzielała od siebie światy: tak jak odnaleziona na plaży muszla skrywa szum oceanu i jak konar dryfujący w słonej wodzie niesie w sobie wspomnienie szumiących drzew. Nie mógł nawet przypuszczać, że zaczyna się dla niego nowy etap życia, że przyjdze mu zmierzyć się z wszelkimi ludzkimi słabościami, że stoczy bój o swoje własne przetrwanie.
Tymczasem wyspa, niczym osławiona Ogygia, witała go zielonymi sztandarami drzew. Palmy rzucały na ziemię palczaste cienie. Z buszu dobiegały głosy awanturujących się małp. W oddali bielały od słońca palisady skał, a w płytkich wodach migotały ławice drobnych, kolorowych rybek. Od wygłodniałych mew umykały kraby znajdujące schronienie w sieciach morskich roślin. Korale rysowały, precyzjnie krągłe atole, znacznie mniejsze zwierciadła potężnego oceanu, w których rozleniwioną wodę marszczyła ciepła bryza. I tak jeden świat przenikał w drugi jeszcze mniejszy, w którym cząsteczki wirowały w tańcu przekazywane dalej i dalej, jak pieszczota całującej się parki gurami.
***
Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Nabierał w dłonie mokry piasek i śmiał się do łez. Gdy był mały, matka mówiła mu, że jako najmłodszy z rodzeństwa jest w czepku urodzony, ale żeby aż tak? - zapytywał sam siebie. Podniósł się i pokuśtykał w stronę zarośli. Przedzierając się w głąb wyspy odchylał soczyście zielone kotary pałacu tysiąca pokoi. Trwało to dobre pół dnia, gdyż niejako przy okazji szukał sobie pożywienia. Nie było łatwo, nie znał większości roślin i nie wiedział, co nadaje się tutaj do jedzenia. W pewnej chwili przystanął zaniepokojony. Nie może być - pomyślał - słychać bębny i śpiew jakiegoś dzikiego plemienia.
(20 marca 2011)
Opowieść rozwija sie fascynująco i ciekawie. Masz bardzo bogatą wyobraźnię oraz słownictwo. Jestem pełna podziwu!:-)
OdpowiedzUsuńP.S.
Pod pierwszą częścia Twej morskiej opowieści zostawiłam Ci komentarz i go nie widzę. Pewnie trafił do spamu a może pochłonęła go mroczna i podstępna głębia oceanu bloggera...Może jednak ocean wyrzuci go kiedyś jak rozbitka na brzeg cudownej wyspy? Czas pokaże!:-))
Sprawdzę. Dziękuję za komentarz. Pozdrawiam!
UsuńI co? Zjedli go?!
OdpowiedzUsuńZaczekaj do jutra. 😀
Usuń