Zagrały dzwonki. Wyszła w pośpiechu z pracowni kapeluszy. Wpadła na przechodnia i niechcący upuściła maleńką torebkę. Nieznajomy podniósł ją i podając kobiecie zapragnął uchwycić jej wzrok. Podziękowała skinieniem głowy, sprytnie omijając natarczywe spojrzenie. Niespokojne rzęsy rzuciły cień na zaróżowione policzki i tylko szklane oko etoli z lisa, burzyło nastrój pierwszej tęsknoty. Był pewien, że się speszyła. Chciał powiedzieć coś jeszcze, prócz zdawkowego: -Proszę, cała przyjemność po mojej stronie… Tymczasem już odchodziła przy akompaniamencie obcasów, które stukały o bruk swym wysokim staccato. Zaciekawienie rosło z każdą chwilą. To tak jakby jarzmo zegarów i kalendarzy nagle przestało istnieć. Jakby niesforne perpetuum mobile cofnęło jego osobę jakiś wiek wstecz. Postanowił odkryć tajemnicę. Wytropić złudzenie. Spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Skręciła w nasycone klaksonami wielkomiejskie zakamarki. Przez chwilę stracił ją z oczu, ale wkrótce pośród tłumu rozpoznał mały kapelusik przepasany wstążką, zwiniętą na boku jak muszla.
Trzy schody w dół dotykając gładkiej jak lód poręczy. Ktoś pytał o ogień. Bez namysłu sięgnął do kieszeni. Płomień jak złoty wąż wypłynął z zapalniczki i za moment zgasł. Wszedł do środka i nagle zmienił się świat. Promienie z zawieszonej pod sufitem kuli tworzyły przekątne między jedną, a drugą ścianą, krzesłem, stołem, a sceną. Wokół rozbrzmiewał kawiarniany gwar. Nieliczne pary tańczyły, inne przy małych, okrągłych stolikach z lampką demonstrowały wszem i wobec swoje podwojenie. Wielu mężczyzn oblegało bar. Byli tam robotnicy, znużeni pracą urzędnicy i tacy jak on – przypadkowi przechodnie.
Zapadła cisza – ale tak naprawdę nie pamiętał – może przebiegł między ludźmi jakiś szmer? Kiedy wchodziła na scenę zdawała się płynąć. Zanuciła wers. Rysy na twarzach publiczności zelżały i prosiły o jeszcze. W rytm łomotało serce.
-Zdejmij kieckę! – zaryczał z tyłu kompletnie pijany gość.
Wtedy stała się dziwna rzecz, przypadkowy mężczyzna ścisnął dłonie w pięść i runął na niego masakrując mu twarz. Bił bez opamiętania, oszołomiony swą siłą i złością. Aż ochrona musiała rozdzielać zwarte w uścisku ciała. Niedoszłego obrońcę dwóch osiłków wciągnęło na zaplecze, gdzie otrzymał dodatkową serię kuksańców. -Tak, żebyś dobrze zapamiętał – śmieli się, gdy zwijał się z bólu. W końcu wylądował na bruku, od tyłu - tam, gdzie walały się stare kartony, a dzikie zwierzęta przychodziły na żer. Podnosząc się zobaczył swą twarz w kałuży: krew z nozdrzy spływała na pomarszczoną tarczę księżyca, która w tej chwili się w niej odbijała. Nagle drzwi, które zwarły się z hukiem znów skrzypnęły.
-Lepiej już nic nie mów – zaprotestowała podkreślając gestem ręki swój stanowczy ton.
-Byłeś pewien, że to ja potrzebuję opieki, a pomocy potrzebujesz ty… – powiedziała przykładając mu do twarzy chusteczkę.
Cześć 🙂 Fajne, zgrabne opowiadanie. Szybko i płynnie się czyta. To jedna z tych historii o ciekawych początkach czegoś wielkiego 😉 Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCo Ty opowiadasz? Wygrzebałam je wczoraj. Pomyślę, dziękuję. 🫠🙂
UsuńTo opowiadanie wygląda trochę, jak fragment dłuższego tekstu. Jakby miało zachęcać do poznania jakiejś historii
OdpowiedzUsuńChicago to zagłębie blusowe. Kto wie? Może poszukam jakiś ciekawostek... Dziękuję Joanno. 😉
UsuńI co było dalej? :)
OdpowiedzUsuńMusi być ciąg dalszy? :)
UsuńUy pobrecita. Genial relato. Te mando un beso.
OdpowiedzUsuńGracias. Quizás algún día lo desarrolle. Te mando un beso.
UsuńPięknie piszesz! Masz niesamowitą wyobraźnię...
OdpowiedzUsuńDziękuję.
Usuń