Jeździec ściągnął wodze i ruszył w kierunku głównej bramy. Drugi powtórzył jego ruch. Wczesnym rankiem tuż za murami miasta odbywał się targ. Zeszli z wierzchowców i ruszyli dalej pieszo. Okrągłe kumoszki wyrastały jak grzyby po deszczu starannie układając na stołach płody rolne. W powietrzu unosił się zapach dopiero co wyjętych z pieca podpłomyków. Garncarz ustawiał gliniane naczynia, wikliniarz wieżyczki koszy, a rymarz rozwieszał siodła i uprzęże. Nieopodal, wśród straganów krzątał się jegomość w turbanie. Poprawiając wzorzyste kobierce nucił coś w nieznanym przechodniom języku. Zobaczyli go i podeszli bliżej.
-Abrakadabra – szepnął Bździsław pochylając się tak, by nie usłyszały go żadne nieporządane uszy.
Na umówiony znak-sygnał nieznajomy skierował się na zaplecze straganu, a przejezdni podążyli za nim. Za burą, wysłużoną płachtą było niewielkie pomieszczenie wypełnione stosem dywanów.
-Nie spodziewałem się was tutaj – powiedział z obcym akcentem rozglądając się przy tym nerwowo kupiec. To bardzo, bardzo nieostrożne… Pod osłoną nocy i poza murami grodziska. Nie teraz, nie tutaj…
-Przed wschodnią bramą , zaraz za rozstajem dróg jest pocięty jarami las. Spotkajmy się w dole strumienia, przy Sowiej Skale – zaproponował Gniewko.
- Zgoda - odpowiedział zdenerwowany sprzedawca. Jeźdźcy jak na komendę naciągnęli na głowy kaptury i wyszli wtapiając się w tłum.
Senne miasteczko przyozdobione obwieszczeniami oznajmiało nowoprzybyłym o turnieju, którego zwycięzca miał zgarnąć główną nagrodę: rękę wojewodzianki, urząd teścia, zameczek, kolekcję najprzedniejszych trunków oraz pokaźny skarbczyk w lochach. Onufry Wielki wydumał sobie bowiem, że wyda córkę co najmniej za barona, to też i wiano musiało być odpowiednie. Do grodziska zjeżdżali więc kawalerowie różnego stanu, pochodznia i posiadający rozmaite umiejętności.
Walki były zacięte, nierzadko przypłacone życiem. Odgłos miażdżonej toporem czaszki, rozpruwanych mieczem wnętrzności i rzężacych pokonanych nie należał do najprzyjemniejszych, ale gawiedź była zachwycona igrzyskami jakie im władyka zgotował. Przyjaciele unikając dużych zgromadzeń zwrócili się do znanej im z dawnych czasów gospody. Zabawili tam do wieczora.
Kiedy po zmroku chcieli opuścić miasto, strażnicy znacząco pukali się w głowy.
-Na swoją własną odpowiedzialność – ostrzegł ich jeden z żołnierzy przy bramie odchylając halabardę.
-I widzisz jak to jest? – zagadnął towarzysza Gniewko – niby wyuczy się taki na woja, a słoma dalej z butów wyłazi… Ciemności się boją jak pacholęta! - parsknął rozbawiony. Ale Bździsław nie reagował, zdawał się być od jakiegoś czasu dziwnie czymś strapiony. Okrył się szczelnie płaszczem, bo choć wiosna już była, wilgotny chłód osiadał nieprzyjemnie na ramionach przenikając poły odzienia. W pozbawionych liści koronach drzew zadomowił się wiatr i kiedy kosa księżyca cieła upstrzone gwiazdami niebo, świstał sobie złowrogo.