***
Jaśko wzdrygnął się, bo spodziewał się, że w młynie zastanie co najwyżej młynarza, a nie dziecię starszej krwi. Wydawało mu się, że długoucha wie, że nic jej tam nie grozi, a mimo to wciąż była czujna i niespokojna, a wrażliwa na każdy szmer, bzyczenie muchy, czy jakiego komara. Widział jak srebrne promienie księżyca sączą się przez okno i giną wewnątrz rozproszone. Dzięki nim mógł dojrzeć jaka jest drobna i że pod jej chłopięcym odzieniem cała drży. Pochłonięty niezwykłym widokiem, nie zorientował się nawet, że elfka chwyciła cep i nie tracąc ani chwili, walnęła pachołka prosto w płową czuprynę. Jaśko padł jak długi. Związany, zakneblowany, wylądował w przeciwległym kącie.
- To na wszelki wypadek - usłyszał jak przez mgłę.
Ale Fril długo nie mogła ochłonąć. Jak majaki w gorączce wracały do niej wspomnienia zimowego pogromu sprzed lat. Była mała, nie rozumiała do końca, co się wokół dzieje, lecz czuła instynktownie, że objawiło się żywe zło. Dwie dekady temu, zaraz po tym jak wojewodą na Sobótce został Onufry, zima była bardzo sroga, a na traktach pełno maruderów. Głód i bieda sprawiły, że szabrownicy szukali pożywienia w okolicznych wsiach, a na gościńcach łatwego zarobku. I mimo, iż najstarszą z ras chronił wieczny glejt, nikt nie był w stanie uchronić ich od łupieżców.
Pamięta jak dziś. Ten, który dowodził, kazał wywlec ich na środek, przy czym spiął karego konia i przejechał między dwoma kolumnami elfich niedobitków. Krzyczał coś, lecz Fril nie znała wówczas ludzkiej mowy. W powietrzu jątrzył się zapach dymu ze spalonej osady oraz słodkawy zapach krwi zabitych i rannych. Nad ciałami krążyły już gawrony. Nakazano im złożyć broń i wszelkie kosztowności, których dawno przecież nie mieli. Widziała, jak tamten zamaskowany, a z nim trzech troli i gnom ze świńskimi oczkami wypatrują młodych i zgrabnych, jak się do nich ślinią, jak je obmacują i ciągną gdzieś w krzaki. Wracały stamtąd stłamszone, spuchnięte od płaczu. Jak starały się zasłonić podarte sukienki i posiniaczone ciało. Zrobiło jej się niedobrze, oparła rękę o ścianę, pochyliła głowę i zwymiotowała. Czas jak młyńskie koło zatoczył krąg.
***
Wszystko wskazywało na to, że nie był to uczęszczany trakt – gałęzie drzew i leśne jeżyny kłuły nogi, zaczepiały płócienne rękawy i próbowały choć na chwilę przy sobie zatrzymać. Kiedy Gniewko umknął ćmakom zabierając niespodziewanie jednego z nich, z serca głębokiej puszczy, poszedł drogą wzdłóż strumienia, by przy świetle księżyca odnaleźć zarys swojego młyna. A Ćmak zwieszony na ukos przez ramię niby złowiona na wnyki rogacizna, wiercił się i psioczył na zbawcę. Może nawet i spróbowałby ucieczki, ale rzezimieszek trzymał go twardą ręką. Gniewko, jak wiadomo był przecie więcej niż porywczy i ostatkiem sił się powstrzymywał, by marudy nie ździelić w łeb. Nie mógł się przy tym nadziwić, bo niezdarne ćmaki w istocie były sprytne niczym lisie plemię, a żałość swą traktowały jako przynętę. Zasmuceniem swym bowiem rozczulali napotkanych prostaczków, a kiedy udało im się którego litościwego na to złapać, to żerowali na nim, dopóty ofiara się na to godziła. Do roboty bowiem żadnej się nie nadawali, nie uprawiali ziemi, ni rzemiosła. Nawet do cyrku nie pasowali. Wszak taki ćmak publiki choćby pekł, to nie rozbawi. Po co on tego cudaka wogóle wziął? - zastanawiał się przez chwilę, czy aby nie wrzucić go z powrotem w zarośla mijanej leszczyny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz