Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 5 sierpnia 2025

Dalsze losy rzezimieszków - Istne dziwowiska

 

***

     Jaśko wzdrygnął się, bo spodziewał się, że w młynie zastanie co najwyżej młynarza, a nie dziecię starszej krwi. Wydawało mu się, że  długoucha wie, że nic jej tam nie grozi, a mimo to wciąż była czujna i niespokojna,  a wrażliwa na każdy szmer, bzyczenie muchy, czy jakiego komara. Widział jak srebrne promienie księżyca sączą się przez okno i giną wewnątrz rozproszone. Dzięki nim mógł dojrzeć jaka jest drobna i że pod jej chłopięcym odzieniem cała drży. Pochłonięty niezwykłym widokiem, nie zorientował się nawet, że elfka  chwyciła cep i nie tracąc ani chwili, walnęła pachołka prosto w płową czuprynę. Jaśko padł jak długi. Związany, zakneblowany, wylądował w przeciwległym kącie.

- To na wszelki wypadek - usłyszał jak przez mgłę.

Ale Fril długo nie mogła ochłonąć. Jak majaki w gorączce wracały do niej wspomnienia zimowego pogromu sprzed lat. Była mała, nie rozumiała do końca, co się wokół dzieje, lecz czuła instynktownie, że objawiło się żywe zło. Dwie dekady temu, zaraz po tym jak wojewodą na Sobótce został Onufry, zima była bardzo sroga, a na traktach pełno maruderów. Głód i bieda sprawiły, że szabrownicy szukali pożywienia w okolicznych wsiach, a na gościńcach łatwego zarobku. I mimo, iż  najstarszą z ras chronił wieczny glejt, nikt nie był w stanie  uchronić ich od łupieżców. 

Pamięta jak dziś. Ten, który dowodził, kazał wywlec ich na środek, przy czym spiął karego konia i przejechał między dwoma kolumnami elfich niedobitków. Krzyczał coś, lecz Fril nie znała wówczas  ludzkiej mowy. W powietrzu jątrzył się zapach dymu ze spalonej osady oraz słodkawy zapach krwi zabitych i rannych. Nad ciałami krążyły już gawrony. Nakazano im złożyć broń i wszelkie kosztowności, których dawno przecież nie mieli. Widziała, jak tamten zamaskowany, a z nim trzech troli i gnom ze świńskimi oczkami wypatrują młodych i zgrabnych, jak się do nich ślinią, jak je obmacują i ciągną gdzieś w krzaki. Wracały stamtąd stłamszone, spuchnięte od płaczu.  Jak starały się zasłonić podarte sukienki i posiniaczone ciało. Zrobiło jej się niedobrze, oparła rękę o ścianę, pochyliła głowę i zwymiotowała. Czas jak młyńskie koło zatoczył krąg.

***

  Wszystko wskazywało na to, że nie był to uczęszczany trakt – gałęzie drzew i leśne jeżyny kłuły nogi, zaczepiały płócienne rękawy i próbowały choć na chwilę przy sobie zatrzymać. Kiedy Gniewko umknął ćmakom zabierając niespodziewanie jednego z nich, z serca  głębokiej puszczy, poszedł drogą wzdłóż strumienia, by przy świetle księżyca odnaleźć zarys swojego młyna. A Ćmak zwieszony na ukos przez ramię niby złowiona na wnyki rogacizna, wiercił się i psioczył na zbawcę. Może nawet i spróbowałby ucieczki, ale rzezimieszek trzymał go twardą ręką. Gniewko, jak wiadomo był przecie więcej niż porywczy i ostatkiem sił się powstrzymywał, by marudy nie ździelić w łeb. Nie mógł się przy tym nadziwić, bo niezdarne ćmaki w istocie były sprytne niczym lisie plemię, a żałość swą traktowały jako przynętę. Zasmuceniem swym bowiem rozczulali napotkanych prostaczków, a kiedy udało im się którego litościwego na to złapać, to żerowali na nim, dopóty ofiara się na to godziła. Do roboty bowiem żadnej się nie nadawali, nie uprawiali ziemi, ni rzemiosła. Nawet do cyrku nie pasowali. Wszak taki ćmak publiki choćby pekł, to nie rozbawi. Po co on tego cudaka wogóle wziął? - zastanawiał się przez chwilę, czy aby nie wrzucić go z powrotem w zarośla mijanej leszczyny.


***

Niemal w tym samym czasie na brzegu jeziora odbywało się zgoła inne widowisko.
Kiedy mości książę, ledwo żywy, przez swą służbę jak jakowyś szczupak ułowiony, na brzegu wśród niezapominajek spoczął, Jagoda doń wartko podbiegła, białą zapaskę jak welon na głowę zarzuciła i wszem i światu ogłosiła: „Mój ci on! Mój ci jest!”. Wprawdzie rycerz skazańcem nie był i od zguby panna go ratować nie musiała, ale zgromadzenie uznało, że wyratowany z topieli, to tak jak od śmierci ułaskawiony. Nikt nic powiedzieć nie śmiał, wiejska dziatwa jeno krzyczeć poczęła - ”Panna młoda ładnie skroń dziś swoją kwieci, minie roczek jeden powije mu dzieci” A później darły się jak na weselu: - ”Gorzko! Gorzko!” A młodzi się wtenczas całowali. Na to babki zaczęły biadolić o rychłym zamążpójściu Jagódki i to za samiuśkiego księcia Maksymiliana. Weselili się jednak wszyscy, a wiwatów nie było końca. Chcieli choćby zaraz gody im urządzić, ale książę umyślił sobie truchło smoka wypchać i na pamiątkę nad łożem małżonków zawiesić, to i na powrót zebrali się rozsiani w okolicy zbrojni, by społem iść wiwernę ubić. Okazało się jednak, że przez to całe zamieszanie gadzina uciekła zostawiwszy po sobie schajcowane snopki i wystraszonych parobków. 
c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz