Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 24 września 2024

Żywoty rzezimieszków cz.7

  Nazajutrz niespodziewanie do celi Gniewka i Bździsławy przybyła córka wojewody – Jarosławna. Jak się później okazało ojciec wojewodzianki - Onufry dla bogów ją przeznaczył, albowiem żaden śmiałek nie miał odwagi zgładzić straszliwego bazyliszka i jako, że sama Jarosławna nijakiego zainteresowania zamążpójściem nie wykazywała. Do tego spokojna była, działalność charytatywną sobie upodobała i codziennie o poranku skazańcom strawę wydzielała. Niełatwa to była służba, więźniowie obycia dworskiego z racji pochodzenia i występków żadnego nie posiadali i kleli siarczyście na widok strawy. Także  straszno jej było do bandziorów chodzić, ale uparta była jako młody oślak. Co do reszty, to szczęśliwie, ta jej dobroć winowajców onieśmielała.

  Bździsław zobaczywszy tak skromne i urodziwe dziewczę do reszty oniemiał; w pas jej się kłaniał, żarliwie za jadło dziękował, a Gniewko na to wszystko spode łba spoglądał i nic nie gadał, tylko głową kręcił na te babskie fanaberie. A Jarosławna oczy błękitne spuszczała i jak cielę rzęsami swemi gęstęmi płochliwie trzepotała rumieniąc się przy tym jak dzierlatka. Bździsław wewnątrz był przecie niezmieniony, a dziewka wyjątkowo mu podpasowała, wypytywać więc zaczął o szczegóły działalności i o ewentualne zamążpójście w razie ubicia gadziny. Aż  się Gniewko ucieszył, że strażnik na spytki do nich zawitał, bo dość już miał całej tej słodyczy, a i wojewodziance dłużej w podejrzanym towarzystwie pozostawać nie wypadało.

Najbardziej z tego wszystkiego radzi byli oboje, że klawisz skarbu u nich nie odnalazł, który Bździsława na łańcuszku złotym głęboko w gorsecie ukryła. Za to strażnik więzienny mocno się frasował, że chłop i baba w jednej celi siedzą, ale że przepełnienie  było w baszcie niemożebne, to pozwolił na owy precedens.

Za to Gniewko owego wieczora niecierpliwie czekał umówionej wąpierzycy. A gdy już zostali sami, przyjaciela do ucieczki gotował. Objaśnił mu, jak to się z nią chytrze ułożył i że się uda im na pewno. Ale ku jego zdziwieniu Bździsław wcale, a wcale, się do wspomnianej banicji nie rwał, tylko czekać na kolejne odwiedziny Jarosławny zamierzał. Wreszcie Gniewko przekonał go, że w takiej postaci, nie sposób cholewki  do zwykłej wiejskiej dziewki smalić, a co mówić dopiero do samej wojewodzianki.

-Wpierw przemiana odmieńca, później bazyliszka  sposobem ubić, a dopiero na samiuśkim końcu białogłowę i majątek zdobyć. Wojewodzianka posażna… - przemawiał mu do rozsądku Gniewko.

-Dobra, dobra… Tylko czy na słowie tej twojej wąpierzycy nie na próżno polegasz? – pytał Bździsław.

-To się okaże, a juści, do wieczora niedaleko – odparł.

I ku ich wspólnemu zaskoczeniu, gdy tylko pierwsze gwiazdy na niebie zaświeciły przez więzienne kraty krwiopijczyni wleciała ciągnąc sznur za sobą, do którego na drugim końcu narzędzia przywiązane dźwięczały.

-To ci dopiero zalotnica! - cieszył się Bździsław i wziął się ochoczo do roboty. A kiedy piłował żeliwne kraty i żeby słychać dźwięków pilnika nie było, począł deklamować epopeję narodową, którą przy uprzedniej odsiadce wbił sobie do głowy. I kiedy mu się to wszystko udało, sznur porządnie do pozostałych prętów przywiązał. A wszystko tak, by straż niczego nie przyuważyła.

W tym czasie Gniewko kruczoczarną pannę przygodami rabusiów zabawiał, a lubieżnica słuchała i co rusz wzrokiem po szyi jak piórkiem go miziała, aż w końcu nie obeszło się i od daniny. Kiedy się w końcu opiła, otarła splamione czerwienią usta i rzekła: -My to się jeszcze pewnikiem nie raz, nie dwa, spotkamy. Po czym uśmiechnęła się, zmieniła w czorne jak smoła stworzenie i znikła tak szybko, jak się pojawiła.

   Tymczasem uciekinierzy zeszli ostrożnie z sobótkowej wieży i w dalszą drogę się udali szukać dla Bździsława ratunku. Fosę gładko przepłyneli i w leśnych ostępach się zaszyli. Noc w kniei wyjątkowo ciemna była, a oni największymi zaroślami poszli, bo niebezpieczno im było prosto gościńcem zdążać.

c.d.n.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz