Ostatnie ptaki gotowały się do odlotu. Wiatr muskał dzikie wino, sypał pod nogi nasiona traw i drzew. Kasztany, choć szczelnie uzbrojone w kolce nie ustrzegły się upadku - z każdym uderzeniem skorupy pękały śmiejąc się do rozpuku, aż żołędziom pospadały czapki i potoczyły się w ściółkę na wzór dziecięcych zabaw z fajerką. Jesień rozłożyła na stokach paletę subtelnych barw, chwyciła w dłoń pędzel i mieszała ochrę, szkarłat i szafran. Początkowo delikatnie dotykała rachitycznych liści, potem z pasją rozcierała grudki pigmentu i muskała purpurą wrzos, aż w końcu tak się w swej sztuce rozsmakowała, że zaczęła rozlewać kolor bezpośrednio na buchający ciepłem, zmęczony latem las.
Bździsław, Gniewko i Miłoch z mozołem kroczyli naprzód. Mapa, którą otrzymali od dziewki wskazywała im drogę, ale ścieżki dawno już chwastem porosły, ciężko było im odnaleźć szlak. Lecz skoro udało się to starożytnym, to pewnikiem im też się uda - pocieszał się Gniewko. Na drodze spotykali splątane bluszczem ruiny. Oliwkowe gałązki supłały kamienne portale pokryte płaskorzeźbami przedstawiającymi zwiewne istoty otoczone niezrozumiałym pismem. Miłoch przejechał palcami po żłobieniach. Gdyby któryś z nich umiał odczytać formułę – przeszło mu przez myśl, wyprawa byłaby łatwiejsza.
Pewnej nocy, kiedy przeprawiali się przez przełęcz pogoda załamała się, z nieba spadł najpierw grad, a później przez tydzień sypał śnieg. Drżeli z zimna. Przed nimi rozpościerał się oblodzoby trakt. Podróżnym wydawało się, że wyprawa stanęła w martwym punkcie. Mroźny wiatr przeszywał na wskroś. Brakowało jedzenia i drewna do rozpalenia ogniska. Zziębniętych, na wpół żywych , schowanych w skalnej szczelinie, odnalazł elfi patrol. Nie rozumieli co do nich mówili, ale musieli im zaufać. Nie mieli innego wyjścia. Widzieli w śnieżnej zadymce bogato zdobione sanie i smukłe istoty, które mimo iż same były przestraszone, nie zostawiły ich w potrzebie. Nie mogli uwierzyć swym oczom: legendy o rzekomym bogactwie elfów były stanowczo przesadzone. Owszem, miasto na kształt góry otaczał wysoki mur, strzeliste wieżyczki kłuły zimowe niebo, gzyms pokrywał roślinny fryz, z rzadka balkony przypominające huby i maszkarony, dziwiły gości. Podziwiali kunszt, i świetność tego miejsca, ale sami mieszkańcy nosili połatane łachmany, jedli najwyraźniej to, co udało im się zdobyć i wyhodować w górach na najbardziej nasłonecznionych zboczach.
Gdy wydobrzeli, okazało się, że skarb którego szukali, już dawno był przez autochtonów odnaleziony i bynajmniej widząc ich nędze, nie wspomnieli o nim nawet słowem.
Bździsław poczynił znaczne postępy: po wielu nieudanych próbach zaczął dogadywać się z Iminą. Elfka miała długie jasne włosy, niedbale splatała je w warkocz, spod włosów sterczały koniuszki uszu, duże oczy badały ostrożnie świat, była drobna i nieśmiała. Wytłumaczyła mu, że ”starsza krew” boi się ludzi, którzy są zachłanni, którzy odbierają elfom ich tereny. Oni, choć długowieczni, pragną być częścią natury, czerpać z niej tyle ile jest konieczne, nie rozumieją dlaczego ludzie chcą zawłaszczyć, wyszabrować od Matki Natury jak najwięcej, przecież i tak koniec końców przyjdzie im oddać ziemi ich marne powłoki. I wstyd było rzezimieszkom jak tego słuchali, przez gardło im przejść nie mogło, czym się dawniej trudzili. Tak się jakoś potoczyło, tłumaczył jeden drugiemu, że o swoich zadkach wyłącznie myśleli, ale każdy tak, aby przeżyć. Nic innego wszak nie potrafili, toteż przemyt uskuteczniali, i rabunki, a wszystko by swoje brzuchy jadłem zapełnić, pobawić się i spokojnie usnąć.
Bździsław, bierz medalion i wzywaj smoka wracamy do domu! - zadecydował Gniewko.
-Ale jak to? -Dlaczego? Już? I po co to wszystko? – dziwował się Miłoch.
- Ech, żołnierzyku mało w boju hartowany - westchnął Gniewko - jak ty mało jeszcze wiesz… Poklepał Miłocha po ramieniu i dodał z przekonaniem: -Nie wszystko złoto, co świeci…
Przepięknie opisałaś przyrodę. Opowiadanie bardzo ciekawe, ale czy to już koniec? Jeśli tak, to szkoda.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:)