Pralas był ciemny, ciernisty i pełen rozmaitych niebezpieczeństw. Im głębiej się weń zagłębiali, tym bardziej wydawał się im nieprzychylny. Prastary twór był żywy: oddychał ciężko, zaczepiał i chwytał odzienie, nie pozwalał przejść. Mimo to para przyjaciół podążała dalej w ciemny bór. A potem dalej w zagłębienie terenu, i rzeczywiście, przy leśnym strumyku usadowiła się cudnej maści wiwerna. Turkusowy łeb jak łania wdzięcznie do wodopoju spuściła i cicho wodę chłeptała. Łuska na grzbiecie i skrzydła mieniły się perliście przy każdym ruchu, lecz ona raz po raz dziwne ruchy czyniła i z ostrych jak brzytwa zębów podobne kowalskim miechom dźwięki dobywała.
- Nie może być, czkawkę ma gadzina – zauważył Gniewko.
- Cichajże, bo zaraz jak w te stronę chuchnie, to ino węgiełki z nas ostaną – uciszał jeden drugiego.
A jaszczur pił i pił i nic, a nic, mu to nie pomagało. Suszyło go najwyraźniej okrutnie.
-Pewnikiem jakiego barana siarką przyprawionego zjadła jak to w zwyczaju mają potwory – rozważał Gniewko. - Wieśniacy o tym, że za pikantnym poczwary przepadają wiedzieli i chętnie im pod pieczary, gdzie zwykły pomieszkiwać znosili, aby udobruchać czarcie nasienie.
W końcu bestyja przybyszów zwęszyła lub przyuważyła i przemówiła nieznoszącym sprzeciwu głosem:
- No już podglądacze! Wyłazić z krzaków, ino prędko, pókim dobra! Co was do mnie przyniosło?
- My, to znaczy ja – Bździsława, i mój przyjaciel Gniewko, o wsparcie przyszliśmy cię bestio prosić. Napotkane drzewo, co wszystko wie, podpowiedziało, że medalion nam przy rozmowie pomoże.
W tym momencie niewiasta wysupłała zza pazuchy grawerowane cacko z podobizną smoka i do góry podniosła. Wiwerna oczy wybałuszyła, przyklękła i się pokłoniła. Po czym podeszła bliżej i o szczegóły pytać poczęła:
- W czym rzecz? A więc o przemianę wam idzie, tak? – Nic prostszego, starczy zaklęcie wypowiedzieć. Aż dziw, żeście wprzódy nie próbowali, aż dziw...
- Jakie zaklęcie? – zafrasował się się Bździsław.
- Ano jakie tam sobie chcecie, dajmy na to - „Chce być znów sobą.” Albo „Hokus marokus bogowie strzeżcie mnie od wszelkich pokus”. - A nie, to ostatnie to do kolegi twego bardziej pasuje…
- No właśnie, a co z Gniewkiem?
- No jak co? On przecie sam decyzję podjąć musi. Jak się będzie z wąpierzami zadawał, to albo go zjedzą, albo się w krwiopijce przemieni…
Złodziejaszek posmutniał na licu, lecz konwersacji nie kończył, bo jeszcze jedna mu sprawa na sercu ciążyła.
- Spodobała mnie się córka wojewody – Jarosławna – zaczął.
- I co? Nie wiesz jak? - gad hipnotyzujące oczy jakby w uśmiechu zmróżył.
- Nie bój, nie bój, skarb ci zdobyć pomogę skoroś gołodupiec. I jak trzeba będzie, to się wyniosę, nie trzeba zabijać. A jak wrócisz jako wielki pan do Sobótki, to wszelkie przewinienia będą ci wybaczone, ale ja widzę, że tu o co innego jeszcze idzie… Bo widzisz, z poczwarą tak jak z babą, trzeba mieć gadane, aby do szczęśliwego finału doszło. Właśnie! Jaśnie wojewoda z Sobótki znowuż mi się przypomniał... Tak wysoko w hierarchii zaszedł, a dubiel. U ludzi to widać norma. Co rusz mi jakieś pacholęta zakutane w zbroje posyła, a każden jeden w olej w głowie, kurtuazyjnie mówiąc, niezasobny. I ta jedna, czy wtóra, fujara miecza dobywa i młócić nim zaczyna niczym tysiącpudowym kijem. Ja cierpliwa jestem wielce, rzekła wiwerna, ale nawet najpoczciwsza we wsi Krasula jak jej gzy zbytnio dopieką, to ogonem machnie i pozabija upierdliwce.
Ale… Po to złoto to wy się do mojej kryjówki w góry udać musicie. Zabiorę ja was tam, ale jutro, dziś mocno się pochorowałam. Niech no ja dorwę tego Dratewkę, to mu nogi z… – i nie dokończyła, gdyż znów ją czkawka gnębić zaczęła paskudnie.
c.d.n.