Kiedy Żywia uciekła z biesem od swej niedoli u Wodnika z wielkiego jeziora, w górę rzeki się skierowali. Mijali łąki, pola i osady. Rzeka gdzieniegdzie meandrowała, gdzieniegdzie rozlewała się łagodnie, innym razem wartko spadała w dół. Naraz na brzegu zoczyli ludzkie stadło. Kukłę społem topili. Żywia dobrze wiedziała, co się święci i że to słomiane straszydło to Marzanna - pani zimy i pomorku. Chłopi rozwścieczeni przeciągającą się zimą bili ją i widłami dźgali, by koniec końców podpalić i resztki tradycyjnie w nurt rzeki wrzucić.
Z daleka mijając tubylców popłynęli w spokojniejsze okolice, aż głód im w oczy zajrzał i wydrążoną w pniu drzewa łódź w cichym zakątku zacumowali. Kraina ta wydawała się mniej surowa, miejscami niemal płaska, zewsząd otaczały ją upstrzone kaczeńcami rozlewiska. Z nieba słychać było skowronka, w ciepłych kałużach żaby rechotały. Na niewielkim wzniesieniu stała widać dawno zamieszkała chata. Tam też się udali i zaglądnęli w okna. Zdawało się, że panuje tam półmrok i cisza. Lekko pchnięte drzwi rozwarły się z jękiem. Zdziwili się ogromnie, bo w domu matka przy dwóch oseskach się krzątała.. Jednego tuż przy piersi sobie trzymała: biedny ledwo mleko połykał tyle go miała. Drugiego w tym czasie w kołysce kolebała i cichutko śpiewała:
Luli luli luli
moje dzieciąteczka
słońce ziemię tuli,
chłopczyka dzieweczka.
Luli luli luli
uśnijcie oboje,
dajcie żyć matuli
wszak się nie rozdwoje...
Bies zbaraniał kiedy nakazała mu dziecko bujać. Ale robił to tak sprawnie, że srajdek prędko usnął, a i drugiemu oczy się wnet zmrużyły.
-Patrzcie go jakie ma łapy dobre do dziecków! Jakby co, będziesz u mnie za niańkę robił! - oznajmiła nieznajoma.
Bies wpierw oczy wybałuszył i pod nosem coś zaczął mamrotać. Ale, że go nikt nie zrozumiał, to matka dzieciom zwróciła się do Żywii.
- Co was do mnie sprowadza?
-Zatrzymać się gdzieś musieliśmy. Jeśli pomocy od nas pani chcecie, to pomożemy. - Spoczynku i strawy nam trzeba, a potem odejdziemy w pokoju.
- Wołają na mnie Żywia. Terminującą wiedźmą jestem, a to mój chowaniec wskazała na biesa.
- Belzebób - niespodzianie ozwał się. - Amator bobu - diablę wyciągnęło swą kosmatą łapę na powitanie nieznajomej pani i dłoń jej ucałował.
- Toćcie lepiej trafić nie mogli jak do Mokosz w gościnę! - zakomunikowała.
Mokosza pół roku wędrowała po tej krainie, a gdziekolwiek się pojawiła, zakwitały kwiaty i drzewa, a pola rodziły plony. Kochliwa przy tym była okrutnie! Wolnych i z żenami mężów lubiała jednako. Czy to bóstwo, czy niebożę swym urokiem opętywała. Dlatego co roku mniej więcej o tej porze rodziły się najpiękniejsze dzieci z ojców niewiadomych. O wielkich błyszczących oczach, pięknych rysach i budowie, a większość z nich miała moce ludzi ku sobie zjednywać: bo tam i talenty wszelakie i uroda była. Mokosza przygarniała do siebie również wzgardzone kobiety. Wszystkie jej hołd, żertwy i modlitwy składały; Od tych, co z byle pachołkiem na sianie się turlały, po zamożne i wpływowe panie z dworków i zamków. Od dbające po obejście, w tym oborę i chlewik, chłopek, po urzędy piastujące matrony. Jej się wszystkie wypłakiwały. Jej o pomoc i opiekę prosiły. Jedne i drugie: chłopki, czy białogłowy, zwykle przez dziatwę lub jej brak łzy swe roniły. Nic bowiem wówczas takiej wagi nie miało jak dola i rodu powodzenie. Jeśli o prostych chłopów zaś się tyczyło, czy o jaśnie panów, to jednakie skargi słyszała: "Wszystkie jak te wieprze!", "Dobre jeno do bijatyki i pijatyki!", "Jak pod nos nie postawisz, to nie zeżre!" Mokosz była im jak macierz: święta, mokra, płodna ziemia. Od niej dżdżysta ulewa, rzęsiste wstęgi rzek i wszelki urodzaj. Gdziekolwiek się pojawiła, powietrze wypełniał zapach świeżo koszonej trawy i kwiatów. Pszczoły roiły się i barcie opuszczały: same z drogi bartnikom ustępując, tak by mogli bez żadnych przeszkód wydobyć ociekające miodem plastry. Mokoszę wraz z nadchodzącą jesienią zastępowała Marzanna. Sporu ze sobą jednak nie miały i jak siostry dzieliły się ziemią zamiennie i każda po pół roku we władanie ją brała. Wszystko czym zarządzały podlegało bowiem odwiecznemu prawu i mądrości: wszystko, co ma swój początek, posiada swój koniec, a koniec jest początkiem odrodzenia.
Me gusta esa historia. Te mando un beso.
OdpowiedzUsuńGracias por tu commentario. Te mando un beso.😘
UsuńI used google translate to read the story, hope I do get a correct translation though! thanks for sharing
OdpowiedzUsuńI also hope that Google translates well. Best regards 🤗
UsuńMokosza - bardzo ciekawa postać. Czy pochodzi z mitologii słowiańskiej, czy wymyśliłaś ją na potrzeby tej opowieści? Tak czy siak lubie nastrój i rodzaj słownictwa tej historii wędrownej w odcinkach...Dobrze mi sie kojarzy!:-)
OdpowiedzUsuńMokosz(a) była słowiańską boginią. Obok niej występowała również Dziewanna - pani dzikiej przyrody, lasów, księżyca i łowów, ale na potrzebę tej opowieści wybrałam Mokosz, ze względu na jej matczyne atrybuty. Dziewanna utożsamiana z Artemidą/Dianą była dziewicą. Dziękuję Ci za miłe słowa i pozdrawiam serdecznie. 🤗
UsuńŚwietna puenta. Bardzo lubię mitologie wszelkie i takie opowieści.
OdpowiedzUsuńW te słowa akurat wierzę bardzo. Wiara w siły natury i jej zdolność regeneracji nie jest współczesna, ma długie i bogate tradycje. Dziekuję bardzo za komentarz. Pozdrawiam serdecznie 🤗
UsuńŚwietnie się czytało :) uwielbiam takie fantastyczne opowieści.
OdpowiedzUsuńDziękuję Sylwio! Zapraszam Cię zawsze bardzo serdecznie.
Usuń🤗
Cudny Klimt. Uwielbiam
OdpowiedzUsuńSerdeczności🤗
UsuńWspaniała opowieść, niezwykle interesująca i świetnie się ją czyta. Jestem pod wrażeniem Twojej wyobraźni.
OdpowiedzUsuńWitaj Jointy&Croissanty! Miło mi bardzo, pozdrawiam serdecznie 🤗
Usuń