Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 14 listopada 2024

Non grata


   Zadarł wysoko głowę. Szare, nieufne spojrzenie pomknęło w kierunku gwiaździstego sklepienia. Nie był sam – czuł to, choć nikogo, jak mu się zdawało, nie było w pobliżu. Ledwo przekroczył babiniec, pierwsze promienie słońca przeniknęły rozetę bazyliki i zaczęły migotać tworząc na murach wielobarwne kaskady. Zmysły wciąż mówiły mu, że ktoś go obserwuje. Minął prezbiterium, klęknął przed ołtarzem, habit zmiótł pierwsze stopnie prowadzące do ołtarza. Pospiesznie wszedł do zachrystii. Zdawało mi się - pomyślał. Z machoniowej, bogato zdobionenej, szafki wyjął opasłe tomy i mszalne świece. Nagle zawiasy skrzypnęły, drzwi uchyliły się i do środka weszła ona. Eteryczna postać otoczyła rozmodlonego mnicha. Wydawało mu się, że czuję ją od tyłu. Lekki oddech poruszył powietrze tuż obok jego ucha.  Zrobiło mu się zimno. Niewidzialna dłoń przeczesała mu włosy, a kiedy próbował ją uchwycić wymknęła się wyraźnie rozbawiona.

-...zachowaj mnie Boże Ojcze od zła wszelkiego... – dokończył już głośniej przerażony.

Zjawa znikła, lecz serce wciąż tłukło się w piersi jak  echo gołębich skrzydeł na dzwonnicy. Mężczyzna przeżegnał się i wrócił do wyjętych woluminów. Nic jednak nie układało mu się tego dnia tak, jak powinno. Podczas jutrzni myliły mu się wersy w responsorium, omal nie wylał inkaustu na drogocenne wydanie Biblii. W obawie o swą staranność zaniechał tego dnia przepisywania. Jedynie w ogrodzie zaznał spokoju. Czynił tam porządki przed zimą - suche gałęzie, liście i łodygi kwiatów składał na kupę, aby je razem potem spalić. Kiedy rozpalił stos, zerwał się wiatr i trudno mu było utrzymać rozdmuchiwane ognisko. Z kolei później obawiał się, że płomienie zajmą pobliskie zabudowania. Wreszcie chlusnął na nie z cebra i zgasił zarzewie. Gdzieś w oddali usłyszał kobiecy śmiech. -Zdawało mi się - westchnął i przeżegnał się nabożnie. Zebrał swoje narzędzia, by odnieść je do komory. Czas gonił jak szalony i pora już była na skromną wieczerzę i spoczynek. Wkrótce po odprawionych modłach pożegnał się z braćmi i odszedł do siebie. Tej nocy znów śniła mu się ona: a to jakaś demoniczna siła próbowała ją skrzywdzić, spadała wtedy krzycząc z przerażenia w odchłań, to znowu siadała na mnisim posłaniu i przemawiała do niego, ale on jej nie słyszał, albo nie rozumiał – jedno z dwóch. W środku nocy przebudził się, był cały mokry, rozdygotany. -Jak można pomóc? – spytał kierując słowa nie wiadomo gdzie i do kogo.  Dormitorium odpowiedziało mu cichym westchnieniem.  - Sen mara Bóg wiara - jak mawiają. Poprawił posłanie i na powrót próbował zasnąć, jednak silentium sacrum zdawało się być tej nocy nie do zniesienia. 

poniedziałek, 11 listopada 2024

Listopad


Dziś słońce poszło na skróty,

przez snów i myśli przełaje,

Nawykłe do zwykłej ruty,

gdy serce drżeć nie przestaje.


O me lesiste pomroki,

 duszy codzienne zmagania...

Wezbranych wspomnień potoki,

 przyszłe radosne spotkania.







wtorek, 5 listopada 2024

Obietnice



wahają się i rumienią

niczym ostatnie listki na gałązce

jeszcze jest dla nich za wcześnie

wiedzieć jeszcze nie mogą

jak łatwo jest rzucić

słowa na wiatr

niż ugryźć swój własny język






niedziela, 27 października 2024

Szron

 

Drżące świtem powietrze,

jawa to – czy się zdało?

Było jakby chłodniejsze,

jakby miękko spadało...


Otulając rzeczułkę

lekuteńką pobiałką,

rozjaśniało ściółkę

lodowatą podpałką.


Pełzło skrzącym łyskaniem,

 leśny szmaragd się trwożył,

zaszemrał liściostanem

srebrem się pomnożył.




piątek, 25 października 2024

Żywoty rzezimieszków cz.11

 

   Było już dobrze popołudniu; słońce leniwie przeciekało przez popielate krawędzie chmur, choć już od dawna nikt nie odczuwał jego dobroczynnego ciepła. Ostatniej nocy mróz dotkliwie objął swym ramieniem tarninę, tak, że pomarszczyła się niczym staruszka i spuściła gałązki w dół. Gdzieniegdzie omdlałe liście odbywały swą ostatnią podróż: wirowały w tańcu, a wiatr zuchwale bawił się tą odwieczną oznaką przemijania.

Trzeba nam zwijać manatki – myślał wracający z polowania Gniewko. Dwa szaraki zwisały mu u ramienia, ich martwe oczy zdradzały przyczynę znieruchomienia – przetrącony kark.

Niebawem spadnie pierwszy śnieg, a wtedy gościńce nie będą przejezdne, przełęcze oblodzone i prędko nie uda nam się dotrzeć do elfiego królestwa, przyjdzie nam pomarudzić w tej  głuszy aż do odwilży – frasował się.

Gniewkowe rozmyślania przerwał odgłos końskich kopyt, przestraszony  schował się za pień sosny i obserwował z ukrycia dalszy przebieg zdarzeń.

Pewno jeden z najemników władyki z Sobótki – rozpoznał charakterystyczne purpurowo-żółte barwy grodu. - Pościg - czy kolejny śmiałek, co wiwernę zamierza ukatrupić? – zapytywał sam siebie.

Ale ten rycerz jechał jakoś dziwnie: głowę spuścił, każdy monotonny ruch jakby z koniem był sprzężony, cugle ledwo w dłoniach trzymał.

Niechybnie przyciął komara – dedukował złodziejaszek. Na zakręcie niczego nieświadomy wojak niebezpiecznie się pochylił i padł w leśne runo. 

- He, he, poległ - rzekł sam do siebie Gniewko – a taki waleczny był - dodał złośliwie. Rabuś przezornie spętał mu kończyny, przewiesił przez pasącego się nieopodal rumaka i poprowadził do smoczego gniazda.

Po chwili był na miejscu. -Patrzcie tylko com między sosenkami znalazł  – kwiat rycerstwa wywczas sobie w naszym lesie uczynił, a pijaniutki taki – śmiał się. Rzezimieszki ogień rozpalili i potrawkę zajęczą ważyli, aż zapach dziczyzny i samego żołnierza ocucił. Rozejrzał się dookoła ledwo przytomny, rozbrojony, do drzewa przywiązany, a hardy, może potemu, że mu  siwucha wartko z głowy wywietrzeć nie chciała.

-Kolaboranci! – wrzasnął – gadzinę na jaśnie pana szczujeta! – krzyczał do ludzi przy ognisku.

Gniewko uspokojony był, ale głupoty takowej nijak nie mógł znieść:

-Ty zatęchły bydlaku! – Milcz jak nie masz nic do powiedzenia i prędko wymierzył mu kuksańca prosto w żebra.

Związany wojak aż się zakaszlał, ale ponownie uniósł głowę. -Raduj się żem związany, inaczej poznałbyś smak mego szczerbca, jak mi bogowie mili. 

- Słuchaj no pijanico – kontynuował nauki Gniewko – zwierzak na wymarciu jest! Tobie się ino trofeum w głowie tłucze, miast becikowe od wojewody w podarku przywlec. -Patrzaj no jak smoczyca na jaju siadła jak jakowaś kwoka. Okres ochronny na czas wylęgu nastąpił, już starożytni w woluminach o tem głosili. Tu przybrał poważną minę i wyrecytował: Paragraf 29 z księgi: „O powinnościach włościańskich i o gumna budowaniu” informuje: „Wiwerna w połogu pod ochroną dobrych duchów jest”.

Bździsław oczy na to wyłupił, podszedł do przyjaciela i szepnął mu do ucha – co ty pleciesz, jaka księga, jakie przepisy?

- A cichajże – taki on uczony, że każdy ustęp łyknie – odparł półgębkiem Gniewko.

- Cóż ja teraz pocznę? – martwił się rycerz -toż mnie Onufry bez łba wiwerny nie zechce na zamku widzieć…

- A na cóż ci do Sobótki wracać? – spytał Bździsław – zalać robaka to w każdej przydrożnej karczmie można. My z Gniewkiem jeno widno się zrobi w góry idziem. Tam w Krainie Mgły w Smoczych Górach legendarny elfi lud osiadł.

- Do elfów idziecie? Ja wasz druh, weźcie mnie ze sobą – rozpromienił się wojak.

- Klnij się na słońce! – rozkazał Gniewko. 

-Jakom Miłoch Wyrwichwast na słońce się klnę!

   Tak oto o poranku drużyna złożona z dwóch rzezimieszków i dezertera z Sobótki ruszyła w dalszą drogę ku nowej przygodzie.

c.d.n.






poniedziałek, 21 października 2024

Haiku jesienne II

  Szpaki

dojrzały sady

pół nieba z piskiem szczęścia

spadło na ziemię


Nieśmiertelniki

z czasem nie zwiędły

 przestać kwitnąć im szkoda

trwała nagroda


Liście

ulice biegną

tańczą wiatr je ożywił

liście to wiersze











środa, 16 października 2024

Żywoty rzezimieszków cz.10

   Wiwerna długo wyzdrowieć nie mogła po spożyciu baranka którego jej Dratewka sprezentował. Wszystką wodę z leśnego źródła wypiła i jeszcze jej było mało. A mdliło ją, a kręciło jej się w głowie, końcem końców wyszło na jaw co było prawdziwą choroby przyczyną: ni mniej, ni więcej, któregoś dnia miejsca bezpiecznego dla siebie szukała, a mościła gniazdo, a o owoc ukryć tak bardzo przed obcymi chciała, aż wreszcie zniosła dorodne szmaragdowe jajo! Z tej to właśnie przyczyny żadne dalekie podróże nie były możliwe, a świeżoupieczonej mamie należało wpierw jajo wysiedzieć, a po wylęgu odchować, nauczyć latać i do życia w pełnym zagrożeń świecie przygotować. Czasy były bowiem mroczne; zewsząd na maleństwo czyhało mnóstwo niebezpieczeństw: a to ze strony chłopów, którzy dobrze wiedzieli, że gad do skarbu winien zaprowadzić, a to ze strony rycerzy, którzy uważali, że największym bohaterstwem jest smoka zgładzić i rozkapryszoną jedną, czy drugą księżniczkę swym wyczynem do miłosnej ekstazy doprowadzić. 

Bździsław zdołał dzięki swym własnym mocom na powrót przemienić się w mężczyznę. Razem z Gniewkiem przez niespełna miesiąc przebywali w leśnej samotni i żyli tam z gadzią towarzyszką w doskonałej komunitywie, a ta, zachęcała ich, aby po złoto w Smocze Góry się wybrali. Twierdziła, że za intuicyją tam trafią, że żadna mapa, ani niczyja pomoc nie jest im potrzebna. Gniewko kręcił głową na te rewelacje i jak zwykle w takich sytuacjach, miał jedną, wypróbowaną odpowiedź:  -Ciemnogród! Bździsław z kolei bardzo chciał zdobyć zebrane przez smoczycę kosztowności, mimo to twierdził, że przez cały okres swojej niezwykłej podróży ciągnie się za nimi jakieś widmo, jakaś zła energia, która od czasów kiedy zrabowali grób wielkiego maga jak rzep psiego ogona się do nich przyczepiła.   

Gniewko już na stałe chciał osiąść w puszczy i kiedy Bździsław dotrzymywał towarzystwa wiwernie, on spędzał całe dnie na polowaniu. Przynosił z nich: a to królika, a to związane postronkiem kuropatwy, które następnie rozprawiał i na ogniu dla siebie i druha oraz dla ich smoczej przyjaciółki piekł. Myśliwy zauważył, że od pewnego czasu zaostrzyły mu się wszytskie zmysły. Potrafił zwietrzyć ofiarę nawet z wielkiej odległości, zasadzał się wtedy na nią w krzakach i łapał gołymi rękami i bez użycia żadnej broni. Tak jakby jego wzrok potrafił hipnotyzować i obezwładnić nawet po zapadnięciu zmroku - to było wręcz niemożliwe dla zwykłego śmiertelnika. Ale wśród wielu zalet jakie zauważył w swym nowym, bądź co bądź, zachowaniu dostrzegł też i wady. W dzień i w nocy, w śnie czy na jawie dręczyły go koszmary. Śniły mu się potwory w ludzkich ciałach, z paskudnym,  nienaturalnym grymasem na twarzach, z pożółkniętymi rękoma zakończonymi  brunatnymi szponami. Demony te, napadały na ludzkie domostwa i atakowały wieśniaków skacząc im do gardeł i zagryzając na śmierć. Po takich marach budził się cały zlany potem. Najbardziej utkwił mu w pamięci moment, kiedy sam siebie przyłapał z twarzą, która zawisła tuż nad krtanią Bździsława, który był pogrążony w głębokim śnie. Wyraźnie czuł zew krwi, pragnął jej, ubóstwiał ją! Ale jak to? – pomyślał. Krwi swego przyjaciela? Podróży swej kompana, powiernika, człowieka, który w złej chwili stał u jego boku? - bił się z myślami. Cóż za potwór w nim siedział? Nikomu o swym wstydliwym odkryciu nie mógł powiedzieć i sam siebie za złe myśli zaczął karcić, a w to miejsce  dobro innego wkładać, w końcu zgodził się i na wyprawę w Smocze Góry, o którą tak Bździsław zabiegał. Tam, gdzieś w skalnym królestwie swą siedzibę miały elfy. Nikt ze znanych im osób jeszcze tam nie trafił, wśrod wieśniaków krążyły tylko legendy o miastach misternie utkanych z twardych bazaltow i granitów, a tak delikatnych przy tym, jak gdyby z drogocennej przędzy  zrobione były, gdzie attyki, filary i kwiatony jakby z odrębnej koronki się składały. Elfy tak jak wszystko co ich otaczało były cudnej urody: drobne, acz wysokie, o jasnych lub przeciwnie - ciemnych jak smoła włosach, żyły w zgodzie z naturą, a ta, ofiarowała im największy z możliwych dar – dar nieśmiertelność.


c.d.n.