Jeźdźcy z duszą na ramieniu przemierzali puszczę. Zdawało im się, że błądzą i krążą w kółko. Teren był nieprzyjazny, surowy i podmokły, a w zagajnikach pełno było dzikiego zwierza. Naraz wielki łoś wyrósł im na drodze, innym razem dzika świnia z parsiukami, to znów jeleń, czy sarenka. Szczęściem nie spotkali watahy wilków, rysia, czy niedźwiedzia. Jechali z dala głównych traktów, omijając kupieckie szlaki i cechowe jarmarki. Trzeciego dnia w siodle, dotarli do osady bartników w samym sercu puszczy. Bartodzieje w wydrążonych kłodach drzew i dziuplach hodowali leśne pszczoły - borówki. Pracowite owady zbierały nektar z leśnych kwiatów, drzew kwitnących i spadzi. Wraz z końcem jesieni nastała pora na miód wrzosowy. Żmudna i trudna to była profesja, wymagała zręczności, tężyzny fizycznej i pracy na wysokościach. Nieokadzone, przez co nieuspokojone, wonną fajką, czy tlącą się hubką pszczoły, mogły niebezpiecznie pożądlić niezdarnego śmiałka. Toteż kandydaci do fachu musieli wpierw terminować u mistrzów, by nauczyć się z niemi obchodzić.
W czasie zbioru bartnicy nosili cudaczny, ochronny przyodziewek. Na głowy naciągali kaptury i zdaje się, że związani byli w tajemnym bractwie.
Przejezdnych przyjęli niechętnie, ale ugościli przy obozowym ogniu. Na więcej nasi uciekinierzy nie mogli liczyć. Nie w tych niespokojnych czasach. Byli to bowiem bartodzieje, którzy posiadali przywilej dostarczania miodów na pobliskie dwory należące do możnych oraz urzędników, w tym i władyki na Sobótce. Gniewko, Bździsław i Miłoch musieli się zatem pilnować.
Dziczyzna miło skwierczała sobie na rożnie, a oni słuchali opowieści leśnych ludzi o życiu w borach i gajach, o grasujących na gościńcach zbujach i o wiedźmach, które zwykły mieszkać samotnie. Z opowieści wynikało, że leśne baby nie cieszyły się w tej krainie dobrą reputacją. Najgorsza z nich, jak się dowiedzieli, była Baba Jaga, która wabiła młode dziewczęta i chłopców w las, bądź inne odludzie, aby tam posiąść ich czyste dusze i do siebie przywiązać. Jaga była najbardziej bystra i najbieglej z nich opanowała sztukę kamuflażu. Wiedźma władała bowiem czarną magią, a jej ofiary pozbawione ducha i woli służyły jej do czasu, aż zły czar prysł.
- Takich przednich miodów nigdzie żem jeszcze nie próbował - rzekł Bździsław ochoczo nadstawiając czarkę po dolewkę bursztynowego trunku. Gniewko łypał na kompanów spode łba i miarkował, że ta przygoda w najlepszym wypadku skończy się jeno na solidnym kacu.
Bartodzeje rozprawiali o dziwach, cudach i niewidach, błędnych ogniach pląsających po bagnach oraz wizjach jakie święte grzyby im dają. Godzina mijała za godziną, a kiedy Miłoch próbował zgromadzonym udowodnić, że wszyscy jak jeden mąż żyją w symulacji, a tak naprawdę w brzuchu ogromnego wieloryba, miarka się przebrała. Wojak zacietrzewił się i uparł, i nijak nie dało się go uspokoić, ani przekonać, że to pasiaste chmury na nieboskłonie, a nie jakieś ości wielkiej ryby. Tyle z tego zapamiętali, reszta nocy była zagadką, jak onego wieczoru po śliwowicy, kiedy nogi odmówiły im posłuszeństwa.
Maruderzy zbudzili się nazajutrz, gdy słoneczko wysoko już wisiało nad drzewami. Wokół nie było ani ogniska, ni bartników, ni leśnej pasieki, jeno jakaś podejrzanie kolorowa chata na skraju polany. Kiedy doń dotarli, okazało się, że pobudowano ją, nie wiedzieć czemu, na jakimś rusztowaniu w kształcie kurzej łapki.
c.d.n.